Szafy chlebowe ukochałam miłością dozgonną. Pierszą kupiłam już "zrobioną" na pięknie, oszlifowaną, nawoskowaną od razu do wstawienia. Dała ona początek mojej kolekcji, to od niej również zaczęła się moja przygoda ze starociami i moja pasja renowacji a raczej "nowej stylizacji" starych mebli. Druga szafa zachwyciła mnie formą i delikatnością, to nic, że była do całkowitego remontu, wiedziałam, że muszę ją mieć. Nie pamiętam ile spedziłam nad nią czasu. Doskonale za to pamiętam ból pleców, piekące ręce i pęcherze na palcach... może gdybym używała szlifierki do zdarcia tony farby olejnej praca szła by o niebo szybciej i łatwiej, ale ja jestem zwolenniczką szpachelki i preperatów usuwających farbę...
i chwała mi za to!!
Własnie dzięki usuwaniu olejnicy warstwa po warstwie, w pewnym momencie ukazała mi się piękna oryginalna malatura mebla. Ach, mojej ekscytacji nie było końca... Kawałeczek po kawałku szafa odkrywała przede mną skrywaną przez lata tajemnicę. Oczywiście nie wszystko udało się uratować, ale i tak efekt końcowy przerósł moje wyobrażenia... a ja dosłownie zakochałam się w powstałej fakturze, w odkrytych kolorach, w ulotności i świadomości, że ponad wiek temu gdzieś w warsztacie malowano to co ja teraz widzę i dotykam....
Ta szafa ma dla mnie wyjątkowe znaczenie, była powodem ogromnej kłótni, po której otworzyły mi się wszystkie możliwe klapki, wyostrzyły zmysły a świat zmienił się nie do poznania... szafa stała się początkiem wielkich pozytywnych zmian... oddała mi swoją tajemnicę a ja za jej drzwiami głęboko jak na dnie serca ukryłam swoją ... dla mnie jest wyjątkowa, wręcz magiczna... przestałam się już dziwić, że po wizycie rodziny czy znajomych słyszę... "macie tyle tego wszystkiego, tych bibelotów, cudnych mebli... ale ta szafa!"...
warto było o nią walczyć, jest moja na zawsze...