Pewnego wrześniowego dnia...
w moim brzozowym lasku przy jednym z drzewek zobaczyłam przycupniętą postać...
Była to Łatka... siedziała smutna, skulona, zupełnie zdezorientowana...
na każde zbliżenie reagowała ucieczką z podkulonym ogonem...
by znów za jakiś czas wrócić i czekać pod tym samym drzewem...
brałam więc miseczki z wodą i z karmą i nosiłam pod drzewo...
bardzo długo trwało zanim Łatka do mnie podeszła..
zanim mogłam ją pogłaskać...
zanim mogłam z bliska spojrzeć w te smutne, tęskniące oczy...
kolejny wyrzucony piesek myślałam...
kolejny, którego nakarmię i który po kilku dniach pobiegnie dalej szukać swojego pana..
bo tak jest u nas na wsi co roku...
co roku w wakacje i tuż po nich wałęsają się po okolicy wyrzucone miejskie psy...
ale tym razem było inaczej...
tym razem piesek został...
powoli, bardzo powoli nabierał do nas zaufania...
pewności, że tu, nie spotka go żadna krzywda...
po jakimś czasie dowiedziałam się, że rzeczywiście...
miałam rację, piesek został wyrzucony z auta...
zawsze to lepiej niż przywiązany do drzewa...
i skazany na pewną śmierć...
chwilę potem okazało się, że okrągły brzuszek...
nie jest wynikiem mojego dokarmiania...
ale że mieszka w nim małe życie...
co miałam zrobić?
wyrzucić ją?...
przegnać?...
odwieźć do schroniska?...
czy wykonać aborcję?...
na suczce tak zestresowanej, że wprowadzenie jej do domu graniczyło z cudem...
a do auta było zupełnie niemożliwe...
może ktoś miałby na taką sytuację inną receptę...
inne rozwiązanie...
dla mnie było jednak oczywiste, że przygarniam..
bo dość już przeszła, bólu, bicia, stresu i poniewierki...
przygarniam z całym jej dobytkiem...
nawet jeżeli ten "dobytek", będzie musiał zostać u mnie...
oczywiście...
usłyszałam "dobre rady" w stylu...
by po urodzeniu zakopać/utopić szczeniaki...
lub jak poradziła mi osoba prowadząca schronisko uśpić je póki są małe...
bo jest kłopot ze znalezieniem domów dla psiaków...
a schroniska są przepełnione...
ale czy mogłabym to zrobić?...
nie, zdecydowanie NIE!...
bo głęboko wierzę, że znajdę dla Łatkowych dzieci wspaniałe, kochające domy...
NA ZAWSZE!
wierzę w to, że są jeszcze ludzie wrażliwi na krzywdę...
którzy czują współczucie i którzy mają tak zwyczajnie dobre serce...
w moim domu wraz z Łatką mieszkają jeszcze cztery koty...
wszystkie znajdy, adoptowane ze schronisk lub fundacji...
przygarnięte na dobre i na złe...
wykastrowane, wysterylizowane na mój koszt...
czy to jest heroizm? coś niezwykłego?
nie, to jest zwykły odruch serca...
bo nie mogłabym przejść obojętnie...
dziękuję Wam kochani za tyle ciepłych słów pod ostatnim postem...
nasze maleństwa rosną jak na drożdżach...
są cudne, kochane i takie słodkie ;)...
a Łatka jest wspaniałą, troskliwą i kochającą mamą...
:)
pozwolę sobie zadedykować tego posta:
Kasi, mojej przyjaciółce właścicielce przygarniętych: 6 psów i 6 kotów...
przyjaciółce Moni L, która przygarnia koty...
Ewie Miętowej... która również opiekuje się "znajdami"....
Pani Ani właścicielce 26 kotów, która poświęca każdą wolną chwilę, by łapać i sterylizować bezdomne koty i robi wszystko co w jej mocy, by znaleźć im właścicieli...
słowem wszystkim wrażliwcom, którzy przygarniają, dają dom i kochają...
:)
oraz anonimowemu
weterynarzowi behawioryście
w podziękowaniu za
"dobre rady" :
"większego rozsądku w kwestii zwierząt"
no cóż rzeczywiście rozsądna nie jestem...
ale nie zamierzam tego zmieniać...
następnym razem, gdy kolejny kot czy pies będzie potrzebował mojej pomocy...
również otworze drzwi swojego domu i serca...
uściski dla Was :)
leniwego weekendu ;)
i ogromne buziaki z ....
Niebieskiej pełnej malutkiego szczęścia Chaty